Syberia – pierwsze dni wyprawy

Syberia – pierwsze dni wyprawy

– Dlaczego Syberia? Zimno! Nie lepiej Tajlandia?

Tak reagowała większość rozmówców. Najzabawniejsze jest to, że ja sama nie umiałam podać konkretnego powodu. Kraina, która liczy sobie ponad 13 milionów kilometrów kwadratowych wołała mnie coraz głośniej od kliku lat. Na „przypadkowym” wykładzie o szamanizmie dowiedziałam się o Tuwie.

Gdy już byłam gotowa, rak mamy pokrzyżował plany. Potem kolejne pogrzeby. W ciągu 6 miesięcy pochowaliśmy trzy bliskie osoby z rodziny.

Kuba z jej przereklamowaną salsą nie pomogły. Czy Syberia  pomoże?

10 lipca 2018 jesteśmy w dziesiątym z 14 wagonów Kolei Transyberyjskiej. Przed nami 86 przystanków i prawie 4 dni w pociągu bez klimatyzacji. Wykupiliśmy droższe dolne prycze, by móc normalnie siedzieć. Ta przyjemność kosztowała nas  10 tysięcy rubli za głowę (czyli ok. 620 zł) – więcej niż miesięczna emerytura większości osób, które poznaliśmy. Wybraliśmy opcję ”kupe” czyli 4 prycze w przedziale. Jedzie z nami sympatyczna, gadatliwa kobieta i otyły, wstydliwy chłopak. Ona nawet się nie rozbiera, bo nad ranem wysiada. On będzie z nami przez kolejne dwa dni –  jedzie do Omska odwiedzić samotnego ojca.

 

Nie mamy map ani konkretnego planu, tylko mały słownik języka rosyjskiego, jednego znajomego w Kyzyłe – stolicy Tuwy. I wiarę, że jak jest mi pisane, to spotkam na mojej drodze niefarbowanego lisa, ale Szamana Uzdrowiciela.

Festiwal, Narodowe Święto, fotograficzna uczta dla wygłodniałego turysty.

Jest 40. stopniowy upał. Step. Żadnego cienia. Nigdzie.

Jurty. Kolorowe, ludowe, grube stroje. Tłum.

Piękne, zawstydzone dziewczęta, lekko zaciekawieni mężczyźni. Wszyscy powściągliwi. Co odważniejsi zadają zawsze to samo pytanie:

Wy otkuda prijechali?

Poza naszą dwójką nie zauważam żadnego Europejczyka. Za to nad naszymi głowami stada orłów!!! Polują na resztki wszechobecnej baraniny.

Wszyscy czekają na najważniejszą atrakcję – 40 kilometrowy wyścig konny.

Dookoła setki samochodów. Kurz. Upał. Bezkres.

Stoję na pace auta z ciężkim obiektywem w ręku. Zastanawiam się, ile miesięcznych pensji waży…

Strzelam często. Na celowniku chłopięce, zmęczone bardzo twarze i  zalane potem, wyniszczone konie. Mam dość. Po 3 godzinach polowania kręci mi się lekko w głowie…

Nie znajduję nic dla wegetarianki. Mogę pomarzyć o jakimkolwiek zimnym napoju…

Wracamy do miasta.

Następnego dnia przyjeżdża kuzyn kolegi i umawiamy się na stadionie.

Będziemy oglądać zapasy.

Nuda myślę… Ale planu B brak.

Tłoczno… Jarmarczna, niedzielna, rodzinna atmosfera.

Na szczęście jest rzeka i park. Trafiamy bez większych problemów.

Ale znajomych niet.

Po 15 minutach wysyłam zapytanie, po pół godzinie dzwonię przez messengera. „Tuwimskaja wremia” – tak nazwałam po kliku dniach ich poczucie czasu.

Ale warto było. Z moją lufą, plecakiem i “asystentem“ zostałam mianowana polską dziennikarką i przez kolejne 8 godzin bez jedzenia i dłuższej przerwy jestem w samym centrum.

Dookoła kilkudziesięciu potężnych, umięśnionych zawodników.

Podobają mi się ich „krasnoludkowe”, skórzane buty z zawiniętym noskiem i sznurek na brzuchu. Po każdej walce zwycięzca zatacza Krąg Orła.

 Z „kuresh” wyjeżdżają nowiutkimi traktorami Czeczeni, ważni i bogatsi.

Kibice tymczasem zataczają już niekontrolowane zupełnie slalomy…

Skończył się i Nadaam i nasze plany.

Witaj przygodo! Na szczęście mój kompan nie ma ciśnienia zaliczania jak największej liczby atrakcji w jak najkrótszym czasie i chwalenia się tym na FB.

Tym samym dnia następnego lądujemy w starym, wojskowym, busiku. Przyjmujemy zaproszenie znajomego.

Jest noc, ulewa. Polne drogi. Ciemność totalna. Żadnych znaków. 5 Tuwińców i my.

Nikt nie mówi po angielsku. W myślach dziękuję mojej wymagającej nauczycielce od rosyjskiego. Zatrzymujemy się przy Jurcie. Gospodarz w podeszłym  bardzo wieku zaprasza na herbatę.

Dobrze, że ciemno, bo z grzeczności prawie wymiotuję.

Herbata z ciepłym baranim mlekiem , w oparach smrodu łajna jest dla mnie powalającą mieszanką…

Śmiejąc się dużo jedziemy dalej. Mamy o jednego pasażera więcej.

Ma około roku. I będzie skonsumowany, jak tylko dotrzemy nad jezioro.

Mam łzy w oczach i próbuję uspokoić jego beczenie głaskaniem.

To tutejszy przysmak. Nic się nie marnuje. Jest zażynany w bardzo specyficzny sposób. Tak by jak najkrócej cierpiał. Je się wszystkie wnętrzności.

Ulewa i błoto tak wielkie, że nawet nasz wojskowy busik grzęźnie.

Jest 2 nad ranem. Słuchamy ich playlisty, rozlewamy naszą wódkę. Otwieramy prowiant.

Po 4, jestem już cholernie zmęczona. Niektórzy z nich przysypiają.

Mój partner po ciemku, przemoczony, rozkłada nasze tanie iglo.

Mogę zapomnieć o śnie – nasi towarzysze podróży upojeni i upaleni, śmiejąc się głośno przez resztę nocy bezskutecznie próbują wykopać samochód  i postawić namiot.

Mi nie jest do śmiechu. Część ekwipunku w gównie ofiary. Leżały z tyłu, razem z nim.

Widnieje. Nasz „przewodnik” lekarz woła mnie na „ceremonię” uboju!!!

Chce żebym robiła zdjęcia. Krzyczę wkurwiona, że od 23 lat ja wegetarianka!!!

Jest zmieszany moją reakcją.

Mój kompan dołącza do biesiady. Nie wypada odmówić gościny, specjalnie dla nas zaplanowanej. Zwłaszcza, że dojechało białe, sportowe BMW. Nowe twarze.

3 młodziutkie Tuwimki, specjalnie dla mnie przygotowały miskę sałatki. Krzątają się wokół szczupłego, najspokojniejszego mężczyzny. Pozostali nie spali, cali przemoczeni, upaprani wyciągali zakopany samochód. Żadnej skargi, marudzenia, podniesionego głosu, za to dużo śmiechu…

Zrobiło mi się wstyd… 10 minut rozmowy ze sobą i wróciłam uśmiechnięta.